Taka moda, a może potrzeba ludzka. W Lublinie pojawiła się Ekstremalna Droga Krzyżowa. Polega to na indywidualnym nocnym marszu do Wąwolnicy (ponad 40 kilometrów). Cieszy się ogromnym powodzeniem. Na jej wzór powstała też Ekstremalna Droga Betlejemska. Krótsza bo ok. 30 km. Prowadzi z Lublina na południe, wokół Zalewu Zemborzyckiego i wraca z powrotem do centrum miasta.
Zdecydowałem się na EDB. Poszedłem wczoraj. Oto krótkie informacje i wrażenia.
“Zaczynaliśmy” mszą świętą w katedrze o godzinie 19:00, ale ksiądz ani zdania na temat grupy idącej EDB nie powiedział. Więc to trochę takie półprywatne wyszło przedsięwzięcie.
Liczba osób – kilkadziesiąt. Większość ludzie młodzi i dobrze.
Organizator rozdawał wydrukowane mapy i każdy, kto się zapisywał otrzymywał zwrotnie rozważania. Bo EDB polega na tym, że się idzie, ale nieco na wzór drogi krzyżowej, są “stacje”, gdzie należy się zatrzymać, pomodlić, pomedytować. Zarówno przygotowanie map jak i dystrybucja rozważań to plusy.
Pogoda była bardzo dobra, w okolicach zera, pochmurno, ale bez deszczu.
Długość drogi ok. 30km. Ja postanowiłem dojść na piechotę na jej start z domu i potem na piechotę wrócić więc 4 + 4, dodatkowo ok 8 km.
Na samym początku zorientowałem się, że z samą mapą to sobie nie poradzę. Noc, brak umiejscowienia swojej pozycji na mapie. Brak oznaczeń szlaku. Myślę, że dla osoby, która nie zna trasy, nigdy nią nie szła i nie ma GPS połączonego z przebiegiem drogi, poprawne samotne pokonanie tej trasy jest bardzo mało prawdopodobne.
Dołączyłem więc, także z tego powodu, do kilku osób. Szliśmy bardzo szybko. Noc, brak światła. Czasem błotko i stromo nad rzeczką. I… ekstremalnie zaliczyłem upadek. Nic wielkiego się nie stało. Jakiś bal leżał w poprzek. Poobijałem sobie twarz, więc troszkę nieefektownie zacząłem wyglądać. Taka sytuacja. Współpielgrzym poratował mnie chusteczką higieniczną, co bym obtarł krew, i miał rację. Spotkać po północy takiego faceta wynurzającego się z ciemności, to ktoś mógłby zawału dostać.
Na “stacjach” się zatrzymywaliśmy. Cisza, przystanek, modlitwa. Nad Zalewem zaczęliśmy iść wzdłuż szlaku świętego Jakuba. Znajome oznaczenia na drzewach i… nie wytrzymałem. Wiem, że to nie wypada, ale musiałem. Zostałem trochę z tyłu i zacząłem sobie śpiewać “Ultreia”. A co mi tam. Mam nadzieję, że inni to jakoś ścierpieli. My byliśmy w szpicy, a reszta daleko.
W lesie grupka czołowa się zatrzymała. Postój, może kanapki albo picie. Minąłem ich i od tej pory szedłem przez ciemność sam. Szczęściem ogólnie znam te tereny, więc się nie zgubiłem.
Szedłem dalej, nie zatrzymując się, wciąż do przodu i tym sposobem doszedłem z powrotem do miasta, a potem do jego centrum. Finał miał być w bazylice Dominikanów. Niestety, zamknięte. Była 1:18 w nocy, więc to zupełnie naturalne. Z drugiej strony, jak fajnie by było, gdyby było otwarte. Tam teraz remont, więc może, gdzieś było ukryte przejście. Ale myślę, że nie. Noc po prostu.
Sumując, szedłem bez odpoczynku, chyba że wliczać to postoje (a nie posiedzenia) na “stacjach”, no i początkową mszę świętą. Pierwszą połowę dystansu szedłem zbyt szybko. Ale przy takich warunkach, sam pewnie bym pomylił trasę. Zresztą spotkałem w jej połowie, uczestników EDB, którzy właśnie się gdzieś pomylili, i szli w przeciwną stronę.
Gdyby nie dojście na trasę, to sama trasa jest niedługa i myślę, każdy może ją spokojnie przejść. Jednym słowem warto. Jest w ludziach jakaś potrzeba. Potrzeba czegoś “prawdziwego”. Żeby nie udawać. Tylko iść. To dobrze, że takie drogi jak EDB i EDK są teraz dostępne. To bardzo pozytywna i godna polecenia aktywność. Może nie dla wszystkich, ale warto po prostu spróbować.
Gdybym miał kiedyś iść ponownie, to dwie rzeczy. Znajomość trasy albo działający z nią GPS. Spokojniejsze tempo w pierwszej fazie drogi. Gdy wróciłem staw skokowy zaczął mi doskwierać. Normalnie, gdy ruszam powoli, nie ma takich problemów. Fajnie było!