Fajny pogrzeb wczoraj widziałem…

– Fajny pogrzeb wczoraj widziałem.
– Momenty były?
– No masz… Najlepiej jak…

Nie lubię pogrzebów. Uciekam od nich myślami. Przynoszą bowiem lęk, strach i może przede wszystkim – smutek. Chce się płakać czasami. Nie mam pojęcia czemu. Przecież to naturalne. Moi nauczyciele religii wyjaśniają mi, że przecież to nawet dobrze, że “tam” przecież lepiej. Ale d**a, coś ściska za gardło, szczególnie wtedy, gdy to ktoś bliższy, gdy dobry. Jakiś bunt wtedy. Od zawsze pamiętam ten bunt i zdziwienie. Dlaczego tak? Dlaczego to, co dobre, nie może trwać? Przecież to był taki dobry człowiek!

I oczywiście ta natrętna myśl, że kiedyś to będzie moja… trumna, urna, czy co to tam będzie, świat się zmienia. I koniec, tych gałęzi kołyszących się na tle nieba, tych ludzi obok, koniec wszystkiego, bez odwołania. Amen. Więc jakiś lęk ściska serce. Więc naturalna jest ucieczka od takich okoliczności, uroczystości, zdarzeń, myśli.

Można utonąć, w walce o lepszą przyszłość. W radości ze zwycięstwa drużyny narodowej albo lokalnej. W pracy, w przyjemnościach, w przyrodzie, w czymkolwiek. Byle oderwać wzrok i zająć się czymś przyjemnym, co da satysfakcję, zadowolenie, poczucie spełnienia. Można się tak mocno uczepić jakichś elementów rzeczywistości, żeby zapomnieć. O tym, co ciemne i nieuchronne.

Trochę te reakcje, np. smutku, wydają mi się jednak uzasadnione. Nie dlatego, żebym był uczony, że słusznie się smucić na pogrzebie, wręcz przeciwnie, ale co zrobił Pan Jezus, jak zastał Łazarza w grobie? Zapłakał! W ogóle ten Pan Jezus to jakiś trochę inny z kart Ewangelii, niż w popularnym obrazie, jakim się nakarmiłem. Dużo bardziej ludzki. Prawdziwy. W końcu, pierwszym swoim cudem, “wyprodukował” dla ludzi alkohol, żeby się dobrze bawili na weselu! Jakże to sprzeczne, z dostojną poprawnością nauczania.

Ale czasem po prostu trzeba. Pogrzeby to zdecydowanie najsilniejsze wewnętrzne i społeczne zobowiązania, by być. W końcu to… ostatni raz. Więc jesteśmy. Wciąga nas ten obowiązek w przestrzeń, której nie chcemy, której unikamy, w przestrzeń śmierci. I stajemy tam wobec niej. I widzimy, że do jasnej cholery, to też nas spotka. I to “widzenie” zmienia wszystko.

Wszystko się zmienia w perspektywie zgonu. Głosiciele ateizmu, matko ilu ich dzisiaj, podadzą nam jeszcze proszki, które nas zabiją, oczywiście z daleka od ludzkich oczu, w klinice eutanazyjnej albo szpitalu. I po problemie – powiedzą. A teraz ciesz się tym, co możesz. Jak już nie możesz, to po kiego żyć? Łyknij. Nie boli. Będziesz miał spokój.

G***o prawda to wszystko. Podłe zgadywanie, kłamliwie przedstawiane jako wiedza, użyteczna na dodatek. Śmierć pokazuje, że życie to tylko etap. Dzień. Tak naprawdę stosunkowo krótki. Śmierć dopiero nadaje życiu wartość. Pokazuje, że wszystko, co robimy aby zachować siebie, aby mieć, jest niesensowne. Bo to przemija. Bo potem… Bo potem… Bo do tego “potem”, zmierzamy, każdym krokiem. Każdym naszym czynem. Każdym dniem.

Zostajemy na drodze. Czepiamy się kawiarni, kamieni, drzew, balustrad. Rwący cyklon, który tu wieje, a któremu na imię czas, stopniowo odrywa nas od wszystkiego, do czego się przywiązaliśmy. I okazuje się, że jedyne, co możemy zachować, to to, co możemy dać. Nic więcej. Że w ogóle jesteśmy dawaniem.

Okazuje się też, że to tylko droga. Nie jakieś szalenie ważne życie. Ono jest szalenie ważne tylko z dwóch powodów. Jest jedyne w tej rzeczywistości oraz jest drogą do rzeczywistości innej. Więc owszem, ważne szalenie jest wszystko, co robimy, bo to jest NIEPOWTARZALNE. Każde nasze pyskowanie, złorzeczenie, przebaczanie, miłość. Każdy nasz grzech, każde poświęcenie, całe dobro i zło, jakie wyrządzimy ludziom są unikalne i jedyne. I byłyby nieprzemijalne, gdyby nie Jezus. Ot… jego rola i dzieło.

No i… nie ma się co tak przejmować. Rzeczami przemijającymi. A wszystko przemija. Wszystko tylko spotykamy na drodze. W szczególności nie ma się co przejmować bólem i nieszczęściem. Czasem trzeba ich po prostu doświadczać, bo nie da się akurat ich wyminąć, jak nie da się wyminąć deszczu na drodze pielgrzyma. Ale to tylko i aż droga. Tylko, bo jej używamy i mija. I aż, bo prowadzi nas.

Gdzie nas prowadzi nasza droga? Oto jest pytanie, warte wszystkich pieniędzy, wszystkich emocji, wszystkich naszych starań. I jeszcze jedno pytanie: Gdzie nią zajdziemy?

Śmierć sprawia, że to, co “potem”… zaczyna stawać w centrum uwagi. Że życie przestaje być szaleńczym konsumowaniem. Przywieraniem, za wszelką cenę, doświadczeń, do idei, do ludzi, do spraw. Życie staj się drogą. A droga ma swój Cel. I to właśnie ów Cel, śmierć i pogrzeb stawiają nam przed oczy.

Cel jest tak naprawdę nieznany. Wierzymy. Mamy o nim takie czy inne pojęcie. Sami musimy podejmować decyzję, czy i na ile faktycznie ów Cel staje się naszym Celem. To Cel, kształtuje drogę, a nie mapy czy wytyczne. Droga bez Celu jest drogą bez sensu, jest drogą samozapętlenia. Nie jest wcale drogą, tylko, szyderczym w swoim zamyśle, parkurem, po którym biegają w koło macieju jego uczestnicy.

Cel jest w każdym kroku drogi. Droga bierze się z celu i do niego zmierza. Właściwie taka droga jest częścią Celu. Gdyby nie było drogi, to nie byłoby celu i na odwrót. Więc jedno z drugim się ze sobą wiąże, jakoś nierozerwalnie. Droga do Wieczności, Rzeczywistości, Istnienia, Miłości, która nas kocha, i do której mówimy Ojcze Nasz, i sama ta Rzeczywistość. Idąc taką drogą już jakoś w Celu jesteśmy i ten Cel jest w nas. I miejmy nadzieję, gdy dojdziemy do ostatniego kroku, Cel nas ujmie za ręce i przyjmie.

Świat, którym zawiadują pewnie jacyś starsi pomarszczeni faceci w garniturach, no może zdejmują marynarki jak nikt nie widzi, od śmierci nas odciąga. Odciąga nas też za wszelką cenę od celu. Stawia nam przed oczy wszystkie radości, przyjemności, nieskończenie ważne sprawy, walkę o słuszność, sprawiedliwość, żądzę doznania tego, co się nam należy. Robi genialną robotę, by przybić naszą uwagę do wszystkiego, byle nie do Celu. Tego Celu “poza”. Tego Celu ostatecznego.

Więc ten przykry obowiązek, uczestnictwa w uroczystościach takich jak pogrzeb, może się okazać ozdrowieńczy. Pouczający. Korzystny i w efekcie czyniący życie lżejszym, bardziej kolorowym, ciekawszym, piękniejszym. Pogrzeb, jaki widziałem, był piękny. Prawdę mówiąc, najpiękniejszy jaki widziałem. Takiego miał nie będę. Nie jestem żołnierzem, który walczył. Tylko jakieś tam szkolenia, nie ukrywajmy, obowiązkowe i stopień, owszem oficerski.

Wypada podziękować. Człowiekowi za jego życie. Ludziom za ich obecność. Bogu za wszystko. Bo on jest Celem, Drogą i naszym Życiem. On się smucił, gdy umarł Łazarz. On swym cudem pomógł ludziom się radować na weselu. On cierpiał i umarł. Bo ma “hopla” na naszym punkcie. Na twoim punkcie. Na moim punkcie. Na punkcie każdego człowieka. Zło będzie zaprzeczać i tłumaczyć, i tym wysiłkom i argumentom nie będzie końca. Ale On to udowodnił, swoją śmiercią. Zaprosił nas w ten sposób na drogę, to jest do życia, które ma cel, sens i przyszłość.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.