Recenzja “Drogi”

Recenzje drogi, zamieszczam na stronie opinii, tę jednak, ze względu na jej charakter, to jest zakres, jakość i rozmiar, zamieszczam dodatkowo w postaci postu. Bo jest wyjątkowa:


Istnieje wiele osobistych wspomnień o camino i cały czas pojawiają się następne. Moda taka. Książka pana Zbigniewa o jego wędrówce z Lublina do Santiago dalece odbiega od typowych wspominków „o nazbyt czerstwej bocadelli w uroczym albergue skąpanym hiszpańskim słońcem, chwała Panu i nam katolikom”. Nie jest też żadnym praktycznym przewodnikiem po wędrówce.

Lekturę tę odczułem jako konsekwentny, „uparty” (ponad tysiąc stron) raport człowieka, który odbył Pielgrzymkę, najbardziej chyba zbliżoną do drogi, którą podobnie odbywali średniowieczni pielgrzymi. Z ich pobożnymi i niepobożnymi powodami, trybem życia, okolicznościami i celami. Pan Zbigniew był ekwipunkowo przygotowany (jak ci pielgrzymi), miał mało pieniędzy (jak oni), coś próbował przewidzieć (np. nocleg, ale przecież oni też), co chwilę coś się złego mogło zdarzyć (tak jak im), autor „Drogi” nauczył się PROSIĆ (jak oni), miał cel (jak oni), no i przede wszystkim miał „religijny” powód (jak pewnie często oni). I tak jak ci pielgrzymi wrócił i opowiada nam swą podróż. Owszem, w przeciwieństwie do średniowiecznych pielgrzymów pan Zbigniew wrócił samolotem (oni piechotą), miał kartę kredytową czy western union jako polisę bezpieczeństwa (oni nie mieli), mały, ale jednak kontakt z bliskimi (oni nie). No mógł się jeszcze wystroić na templariusza i paradować ze sztandarem, iść na bosaka i żywić się insektami, tylko że to już wszystko wkraczanie na ścieżkę pozeranctwa, popisywania się, a i niedaleko do trafnej diagnozy mniej lub groźnej manii.

Kiedy dzięki lekturze mogłem śledzić jak w swojej wielomiesięcznej wędrówce autor dociera na dno samotności, jak się zmaga ze swoimi słabościami, jak w końcu gdzieś tam dotyka „poprostubycia”, pojąłem, że pan Zbigniew poszedł naprawdę. Czym więc jest pielgrzymka? Przerwą w prawdziwym życiu? Treningiem? Ja zrozumiałem, że jeśli w sensie „sensu” życie człowieka jest drogą do Celu, to pielgrzymka może o tym istotnie przypomnieć.

Prywatnie odebrałem tę książkę trochę jako eksperyment naukowy, studium przypadku. Cztery miesiące wędrówki, godzina po godzinie, bodziec po bodźcu, informacje o stanie fizycznym i stanie umysłu. Obiekt miał dojść, a żeby dojść to szedł, jadł i spał, oraz kombinował jak iść, zjeść i spać. I rejestrował. Bo to nie była wędrówka zająca tylko człowieka. A człowiek z racji mózgu tak przeżywa swoje życie, że cały czas je rejestruje, przeżuwa i przeżywa.

Niebezpieczeństwem pisania o sobie jest pycha. Ileż to razy wybitni artyści zamordowali nas biednych czytelników niekończącymi się opowieściami o sobie. Tu zagrożenie było. Ale zniknęło. Pan Zbigniew „odsłonił się” jak nie odsłania się żaden pyszałek, ani racjonalny manipulator. Zwyczajny facet po pięćdziesiątce. Wady ma. Jak człowiek, któremu już nie zależy na konwencji, bo mu zależy na innej sprawie.

Książka liczy 1000 stron chwila po chwili, moment po momencie. Styl męski, wypowiedzi krótkie, dynamiczne, przeczytanie 2 tomów zajmuje kilka dni po tramwajach, wannach i przed zaśnięciem. Nie napadają zombiaki, nikt nie gwałci, nie ma momentów, zero trupa. Zważywszy, że bohater naprawdę tylko cały czas tylko idzie, śpi, je i kombinuje jakby tu iść, spać i jeść, to jest to świetny styl. Wraz z lekturą, kiedy bohater cierpi, cierpimy wraz z nim, kiedy się cieszy, cieszymy się, kiedy się modli nawet. Kiedy jest zmęczony – dłuży nam się (szczególnie na etapach hiszpańskich). I miałem dość jak on, a potem kiedy zaświeciło słońce, to znowu chciałem więcej jak on.

No to czego można się dowiedzieć z książki pana Zbigniewa? Mnóstwo, ale tu liźnięte kilka wątków:

Wątek przyrodniczo-fizjologiczny – jak na nasze XXI wieczne standardy pan Zbigniew staje się poniekąd częścią przyrody. W opisach da się wyczytać przemiana autora, najpewniej pod wpływem wysiłku i samotności. Inaczej w Polsce, potem w Niemczech i dalej. A do Vezelay „jak najtaniej i jak najszybciej” dotarł już inny człowiek. A potem w Hiszpanii już taki trochę Caminowicz. Można zauważyć drobne różnice nawet w stylu. Co się z człowiekiem robi po godzinie, co po dwóch tygodniach, co w pięćdziesiątym dniu.

Wątki polskie. Mam te same kompleksy Polaka co autor. Kibicowałem żeby przysolił Niemiaszkom, a podskórnie wyczuwałem, że nic takiego się nie zdarzy. Pamiętam, jak na swoim camino po 2 tygodniach niemówienia po polsku bardzo się ucieszyłem w Monte Gozo na widok 2 starszych rodaków. Po godzinie słuchania jak się kulturalnie kłócą, który zgubił cebulę byłem pewny, że to jajcarze. Wkręcali mnie, bo przecież nie da się kłócić przez godzinę o cebulę! A oni naprawdę! To było bardzo przytłaczające doświadczenie. Więc jacy jesteśmy? Tacy jak nas opisują wyzwolone z polskości elity? Może nie. Mam nadzieję że nie. Nasze mentalności różnią się od niemieckich, francuskich i hiszpańskich i są na swój sposób fajne. Po co się tego wypierać. Może lepiej polubić, zaakceptować, no i wiadomo, że się nieustannie samokorygować. Rozumiem, że tylko z powodu polskości nie jesteśmy lepsi, ale też mam nadzieję że nie gorsi. Czytałem w autorze tę polskość – chłonąłem jacy podobni jesteśmy. Te nasze wadozalety. Dużo tam zmagań. Trochę sobie zapamiętałem.

Wątek religijny. Czy ~90% katolickich wierzących Polaków jest moralnie lepszych niż 94% niewierzących Niemców? Autor pisze że nie i pewnie ma rację. W ogóle statystyki są bez sensu. I o tym też pan Zbigniew pisze. Ale pisze on o czymś może nawet ważniejszym niż tylko moralnościowe analizy. O Bogu osobowym i osobistej relacji z Nim. O spotkaniu z Miłością, o wierze i zwątpieniu w Dobro, o wierze, o niewierze. O zawierzeniu. O instytucjach i religii też, ale to w wątku kulturowym. W ogóle mnóstwo mądrych rzeczy pan Zbigniew pisze. Część jakby wyjęta z głowy z 2017 roku – człowieka, katolika, Polaka, myślącego, sfrustrowanego, zamyślonego, zmęczonego, zmanierowanego, ciekawego życia, współczesnego. Nas w Polsce teraz dotykają dwa światy. Jedna strona to ten nasz przaśny, obłudny polski katolicyzm. Ciągle to się opłaca. Ciągle się opłaca trzymać z instytucją, zostać księdzem diecezjalnym czy żyć życiem wedle wytycznych pod sąsiadów i proboszcza. Bezrefleksyjnie, zachowawczo, z instynktem trzymania ze stadłem, formalne święconki, sumy niedzielne, chrzty dla babć, komunie dla wujków, śluby z pompą dla wsi, całe to udawanie mające niewiele wspólnego z ludzkim powołaniem do świętości. A z drugiej dookoła lawa laicyzacji. Dawni ministranci, oazowicze, harcerze, chłopcy, dziewczęta, dziś cynicy, nihiliści, antyklerykałowie, frustraci. Każdy z nas jakoś tego doświadcza. I ten sączący się nihilizm. I ten smutek i poczucie samotności w kosmosie. Bardzo nam potrzeba takich świadectw jak książka bardzo upartego chrześcijanina pana Zbigniewa.

Wątek ludzki – pan Zbigniew pisze o relacjach ludzkich. Moim zdaniem na camino relacje nie są normalne. Każdy jest „buen camino”, z każdym można w ogóle, minutę, pięć, wieczór, tydzień. Ale też nikt się nie obraża, jak się powie bywaj. Takie zasady. Ciekawe było opisy tego, co się działo w autorze w kontekście innych. Fascynujące. Czy autor już wysłał książkę tej dentystce, zaznaczając na której stronie o niej napisał? A do Janowca? Do Kamiennej Woli? Kiedy strach, a kiedy ufność? Czy to jeszcze piękna postawa czy już obłęd, kiedy się widzi Boga w drugim człowieku? A czemu nie widzę? Co stamtąd da się przenieść do reala – do pozacaminowej rzeczywistości? Czy rzeczywiście wszystko? Nic? A czemu się nie da? Przeczytałem w tej książce i między wierszami mnóstwo tych pytań – i sporo odpowiedzi.

Wątki kulturowo- cywilizacyjne. Dużo. Drobnych. Nie jakieś tam uogólnienia „wszyscy Niemcy nie mają wąsów” tylko te słupki, kolor asfaltu, czereśnie, drobne gesty, postawy wobec drugiego. A może to był taki spacer zmanierowanego inteligenta po zabytkach? A może był pan Zbigniew był ostatnim, który tak poszedł? Normy unijne zakażą poruszać się pieszo poza chodnikami? Albo umrze ostatni stary kapłan, kościoły zamienią w lunaparki i nie będzie już żadnego miejsca świętego. Albo udowodnioną, że św. Jakub nie istnieje. Albo najtańszy nocleg będzie kosztował 1000 euro. A może wszędzie będą szły rzesze nędzarzy, uchodźców, emigrantów i takie cywilizowane, bezpieczne wędrowanie z punktu „a” do punktu „b”, będzie li tylko żałosnym nietaktem zmanierowanego białego człowieka. A może znów zaczniemy się nienawidzić na tle narodowym, rasowym, religijnym, pojawią się granice i niechęć? A może znowu wojna?

Pan Zbigniew wiele zaryzykował i poszedł. Potem to opisał i chyba też zaryzykował. Zazdroszczę mu (pozytywnie) tej przygody, a jednocześnie się jej boję (po co mi to?). Nie chcę tak blisko Boga, tam boli, tam cebula. No i te bóle. Pamiętam jak nogi bolą. Pewnie to właśnie ten ból i to ryzyko stanowią o wartości tej książki. Autor napisał bardzo potrzebne, współczesne świadectwo człowieczeństwa i wiary. Dla wierzących, dla niewierzących, dla pyszałków, dla innych caminowiczów, dla księży i dla wszystkich, którzy chcą się przyjrzeć swojemu życiu i swojej wierze. I choćby w ten sposób odbyć swą pielgrzymkę. Największą wartością książki jest jej szczerość. Relacji, intencji, subiektywnej perspektywy, maniakalnej konsekwencji, “naiwnej” deklaracji Celu, niekontrolowanego odsłonienia się, obnażenia. Dla mnie to jedna z ważniejszych książek jakie przeczytałem.

– Paweł Śmiałek

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.