Dzień 002 Janowiec

Droga do Wąwolnicy jest wspaniała. Piękna, wygodna. Taka autostrada dla pieszych. Podobno świeżo oddana. Śniadanie miałem dobre. Nawet dostałem kanapki na drogę. Kochane siostry. Dziwna sprawa z tymi siostrami. To chyba tylko w Kościele Katolickim takie sympatyczne zakony. W każdym razie może jeszcze kiedyś wrócę, tym razem turystycznie, do Nałęczowa, do sióstr. Mają piękną kaplicę. Rano msza święta. Było jasno. Ksiądz mówił wyraźnie. Wszystko blisko. W drodze dzwoniła rodzina. Jak wychodziłem, to powiedziałem, że plan jest do Wąwolnicy. To sanktuarium maryjne pod Lublinem. Rok w rok, idą do niego pielgrzymki piesze. Więc to taki mój realny, mały cel. Gdzie jak gdzie, ale do Wąwolnicy chcę dojść. Przynajmniej tam. Pomodlę się, a potem zobaczymy.
Robi się gorąco. Wchodzę do Wąwolnicy. Zatrzymuje mnie mężczyzna. Starszy. Pomięta twarz, pomięta marynarka. Czapka, spodnie, półbuty. Widać. Niestety widać. Że pod wpływem. Chce dwa złote. Na papierosy. No bo przecież nie na wódkę. Po prostu, na papierosy. Rozmawiam z nim. Niebo za jego sylwetką jest błękitne. Słońce rozjaśnia rzędy zabudowań. Kościół jest na prawo. Pewnie niecały kilometr. Nie wiem, czy dać, czy nie dać. Dwie chęci szarpią mnie w dwie strony. Patrzę mu w oczy. Najchętniej uciekłbym z tym wzrokiem. Dać. Oczywiście, że dać. Jestem pielgrzymem i spotkałem biednego człowieka.
– Nie – mówię i kręcę przecząco głową. – Myślę, że pan tego nie potrzebuje.
Zdziwienie na jego twarzy.
– Myślę, że to panu nie jest potrzebne. Te papierosy.
Co mu jest potrzebne? Czy on sam nie wie tego najlepiej? Ale faktycznie myślę, że nie tego potrzebuje. Potrzebuje czegoś, co wyleczy go z pragnienia zapomnienia. Z pragnienia zrobienia sobie na chwilę dobrze. Alkoholem. Może i papierosami, choć w to jakoś wątpię. Facet się chwieje. Chwieje się nie tylko fizycznie. Chwieje się psychicznie. Tak naprawdę to wypadł z trasy, szoruje po poboczu sercem. Pewnie mu krwawi, więc musi zapominać. Ale to nic nie da. Nic nie dadzą kolejne dwa złote. Czy pięć złotych. Dadzą mu tylko kolejne wepchnięcie go w rzeczywistość, w której wcale nie jest szczęśliwy, w której wcale nie stoi na nogach, w której zmierza donikąd. Nie wiem, czy dobrze robię. Nie daję mu tych dwóch złotych. Jestem zły? Zostawiam te pytania za sobą. Skręcam w prawo. Pod górę. Widzę kościół. Cały z czerwonej cegły. Figura Matki Bożej jest jednak w kaplicy po prawej stronie. Wiem to, bo tu bywałem. Robię zdjęcie przed wejściem do kaplicy. Wchodzę. Jest cicho i cień. Klękam. Nic nie mówię. Nie wiem, co powiedzieć. Jestem. Po prostu jestem. Czy potrafimy wytłumaczyć to wszystko, co się kryje za tym jednym słowem: jestem?
W niewielkim okienku przy wyjściu z kościoła proszę o pieczątkę do paszportu pielgrzyma. To trzecia w moim paszporcie. Pierwsza jest od dominikanów z Lublina. Druga od urszulanek z Nałęczowa. Teraz mam trzecią. Idę dalej. To jakiś przełom. To początek wyzwania. Wychodzę poza Wąwolnicę. Poza ten etap, który, jak deklarowałem, miał być minimum mojej pielgrzymki. Nogi mnie bolą, ale pogoda jest piękna. Wchodzę w jakiś wąwóz. Jest głęboki. Drzewa z obu stron pochylają się zielenią nad wyżłobionym w ziemi korytarzem. Z góry słońce gdzieniegdzie przeziera, zaglądając do środka. Jest cicho, spokojnie. Nikogo oprócz mnie. Wąwóz pnie się pod górę. Ta prześwietlona zieleń liści nade mną i przede mną, te bajecznie wystające ze zboczy wąwozu korzenie i pnie drzew, wszystko jakieś nierzeczywiste i piękne. Mógłbym tak iść i iść, bez końca.
Wychodzę na przestrzeń, na niebo, na pola. Daleko przede mną lśniąca żółcień kwiatów. Nie wiem, co to. Rzepak czy jakieś inne rośliny? Gruntowa droga prowadzi mnie w ich kierunku. Wszystko skrzy się od kolorów. Wiatr jest delikatny, słońce dosłowne, widzę traktor. Mężczyzna podjeżdża. Ciągnie za sobą jakąś maszynę. Mijamy się bez słów, za to ze skinięciem głowy. Cieszę się. Cieszę się, że wreszcie nie ma samochodów. Że idę swobodnie. Chociaż, gdy patrzę pod nogi, to widzę zbryloną ziemię, grudy zaschniętego błota. Gdyby padało… Nie pada. Tak naprawdę cały czas jest ze mną obawa. Gdzieś za ścianą ekranu świadomości, na którym doświadczam całego tego piękna dookoła mnie, całego tego uroku natury, ciągle jest. Myśl i wiedza, że przecież nie wiem, gdzie będę spał. Czy będę spał? Jak to będzie? Przecież ten dzień jest tak naprawdę wyzwaniem. Pierwszym wyzwaniem. Idę w ciemno. Idę przed siebie. Jestem prawdziwym pielgrzymem, który idzie bez zabezpieczeń. Bo tak powinno się żyć. Bo tak powinno się iść. Bo Bóg czuwa nad ludźmi. Moja świadomość odgrywa przede mną sceny. Widzę siebie, jak wchodzę do kościoła albo na plebanię i proszę o nocleg. Widzę księdza, który mi odpowiada. Sprawdzam, czy to odpowiedź twierdząca. Tak bym chciał, aby była to odpowiedź twierdząca. Droga się dłuży. Zmęczenie dokucza mi o wiele bardziej niż wczoraj. Wczoraj to był pierwszy dzień. Pierwszy dzień w ogóle. Po długim okresie odpoczywania i unikania zbytniej aktywności ruchowej. Noga mi w zasadzie nie dokucza. Staram się stąpać ostrożnie. Zatrzymuję się. Siadam na trawie, na moim służbowym worku na śmieci. Wyjmuję kanapki od sióstr. Po prawej, tuż nade mną, na słupie elektrycznym jest gniazdo. Bocian patrzy na mnie stamtąd ciekawie. Tak sobie przynajmniej mówię. Odwijam pozłotko. Przeżuwam kęsy kanapki. Siostry się postarały. Jak dobrze. Jak dobrze coś zjeść. Gwałtowny szum. Silnymi uderzeniami skrzydeł bocian zlatuje z gniazda i tuż koło mnie wzbija się w górę. Jaka szkoda, że nie mogę go sfilmować. Zrobić zdjęcia. Nie zdążyłbym. Zrobienie zdjęcia zajmuje mi co najmniej minutę. Ciągle uczę się obsługiwać tę komórkę. A tak bym chciał. Chciałbym zachować. Zapamiętać. Zapisać. Wszystko, czego doświadczam. Może nie wszystko. Wszystko, co piękne. Co uderzające, jak ten wielki ptak, tłuczący skrzydłami o powietrze.
Nogi bolą mnie coraz bardziej. To się staje już nieznośne. Dochodzę do Kazimierza nad Wisłą. Nie wiem, co ludzie w nim widzą. To jedna z najbardziej znanych miejscowości. Może nawet w Polsce. Wisła piękna. Ale piękna jest wszędzie. Zabudowa dość urocza. Zabytki. Ale z czego ma być ten zachwyt? Ciągle myślę. Ciągle myślę, jak to będzie z noclegiem. Planuję, co mam powiedzieć, żeby zostać przyjęty. Analizuję, jak ksiądz może zareagować. Czy może powiedzieć – nie? Może powiedzieć – nie – taka myśl uparcie gdzieś przesuwa się między innymi, choć staram się ją wykluczać, odsuwać, zasłaniać. To niemożliwe. Nie powie – nie. W życiu trzeba mieć pozytywne nastawienie. To przede wszystkim. Gdy jesteśmy pozytywnie nastawieni, wszystko się udaje. Wizualizuję pozytywne przyjęcie mnie przez księdza. Przecież gdyby mnie nie przyjął, to znalazłbym się w dupie. To znaczy nigdzie. To znaczy nie wiem, co miałbym ze sobą zrobić. Upominam siebie za wulgaryzmy w moich myślach. To wszystko z lęku, ze strachu, niepotrzebnego przecież. Wstaję z trawnika, na którym odpoczywałem. Nie idę na rynek w Kazimierzu, moim celem jest Janowiec. To po drugiej stronie Wisły. Nigdy tam nie byłem. Czytałem w internecie, że jest przeprawa promowa. Nawet zadzwoniłem dwa dni temu. Potwierdzili. Więc przez Wisłę się przeprawię. Tylko co ile jest prom? Ile będę musiał czekać? Po lewej stronie dwóch facetów gra na gitarach i śpiewa. Są nieźli. Zatrzymuję się i słucham. Brawo. Na żywo. Nie z radia, a muzyka, że palce lizać. Na szerokim słupku z prawej strony, niemal na wysokości mojej twarzy, leży czarny kot. Po prostu leży, wygrzewa się albo leniuchuje. Idę wzdłuż Wisły na południe do przeprawy promowej. Skręcam na wał. Obserwuję rzekę. Gdzie ta przeprawa? Docieram. Prom właśnie czeka. Pędzę. To znaczy usiłuję. Jestem kompletnie wykończony po tym drugim dniu marszu. Plecak jest ciężki. Nogi bolą niemożliwie. Wykonuję jakieś pokraczne gesty, usiłując przyspieszyć. Mijają mnie młodzi ludzie na rowerach.
– Camino?
– Tak – opowiadam.
– To wszystkiego dobrego!
Wchodzę na prom. Kilka złotych. Zdejmuję plecak. Siadam z przodu. Mrużę oczy. Na rzęsach słońce rozsnuwa się tysiącem świetlnych nici. Prom pracuje. Spod powierzchni wynurza się lina. Rzeka płynie. Odpoczywam. Drugi brzeg. Tam czekający ludzie i samochody. Nigdy tam nie byłem. Przekraczam największą rzekę Polski. Pozwalam umysłowi odpocząć, zostać w tej mieszance słońca i wody. Tak długo, aż lekki wstrząs nie oznajmia, że dotarłem.
Droga jest wyraźna. Pytam na wszelki wypadek. Widzę z daleka ruiny zamku. Piękne. Szkoda, że nigdy tu nie przyjechałem, a przecież nie mam daleko. Ściemnia się. Chłodno. Coraz chłodniej. Jak sprawdzałem pogodę, to w nocy miało być osiem stopni. Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze – niemal krzyczę temu kołowrotkowi myśli, który mówi mi: – Gdzie ty się wybrałeś? Czyś ty szalony? A co, jak nie znajdziesz noclegu? Rozglądam się. Szukam wyobraźnią miejsca. Miejsca do spania. Niczego takiego nie widzę. Widzę za to chmury. Prognoza pogody mówiła o możliwym deszczu. Widzę kościół. Nareszcie. Wejście na plebanię przez solidny mur. Kościół na wprost. Plebania na prawo. Ale co za plebania. Wow. Mają dochody z turystyki czy co? Pełny wypas, piętra i antena satelitarna. Naciskam dzwonek. Rozglądam się. Nic się nie dzieje. Serce wali mi znacznie szybciej, niżbym chciał. Więc jak to będzie? Dobrze będzie – raz jeszcze krzyczę swemu wnętrzu. Naciskam dzwonek ponownie. Sekundy mijają leniwie. Słyszę odgłos. Drzwi otwierają się.
– Szczęść Boże – witam się przepisowo.
– Szczęść Boże.
– E… Czy ksiądz chciałby przenocować pielgrzyma? Jestem pielgrzymem.
– Nieee… – Mężczyzna w średnim wieku robi pół kroku do tyłu w trakcie wypowiadania tego słowa.
– Ale ja mogę spać gdziekolwiek. Mogę spać na podłodze – uzupełniam jak automat, któremu urwał się jakiś tryb i który nagle przyspiesza swoje działanie.
– Nieee… nie mamy – odpowiada mężczyzna, odsuwając się o następne dziesięć centymetrów i przymykając lekko drzwi.
Czego nie macie? – brzmi w moim umyśle. Czego nie macie? Podłogi nie macie? Bo antenę satelitarną przecież macie. Niewiarygodność sytuacji spada mi potokiem przez głowę, gardło, aż do wnętrza. Wszystko we mnie wrze i kipi. Ze strachu. Z obawy. Z przerażenia. Ze złości.
– No to… z Panem Bogiem – mówię.
– Z Panem Bogiem – odpowiada mężczyzna i zamyka drzwi.
Stoję. Stoję przed drzwiami z solidnego drewna. Przed piękną plebanią. To niemożliwe. Odwracam się. Idę w kierunku wyjścia. Nogi skarżą się bólem i zmęczeniem. Czego nie macie? Czego nie macie?! – krzyczy mi w środku. Rozglądam się. Ulica małego miasteczka. Domy. Są jeszcze ludzie. Nie jestem sam. Skupić się na najważniejszym.
– Dzień dobry.
– A, dzień dobry.
– Przepraszam. Ja mam takie nietypowe pytanie. Jestem pielgrzymem, czy mogłaby pani mnie przenocować? Mogę spać gdziekolwiek, na podłodze…
Kobieta robi minę, jakby zauważyła, że coś ze spodni mi się wylewa. Pomieszanie niesmaku i odrazy. Kręci głową. Mi się też w głowie trochę kręci. Następna to samo. Gdy pytam za trzecim razem, słyszę na pożegnanie radę:
– To do księdza proboszcza niech pan pójdzie.
– Ale ja stamtąd właśnie idę. Od księdza proboszcza.
Kobieta rozkłada ręce. Między nami cisza. Gdzie ja mam pójść? Nikt mnie nie chce. Matko święta. Gdzie ja się znalazłem? Ściemnia się coraz bardziej. Idę uliczką, przeżuwając jakieś ziarna rozpaczy. To niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Nie mam gdzie spać. To niemożliwe. Tak nie miało być. Wszystkie obawy materializują się teraz w koszmarnej rzeczywistości. Zapytane za którymś razem kobiety naradzają się ze sobą.
– Ale gdzie by pan chciał spać?
– Gdziekolwiek, proszę pani.
– A za pieniądze?
– Może być za pieniądze. Nie mam gdzie spać, a gdzieś spać muszę.
– Pan idzie – mówi jedna z nich.
Pokazuje mi dom kilkadziesiąt metrów dalej.
– Ona ma agroturystykę. Pan tam zapyta.
Pytam. Jest pokój. Wchodzę. Próbuję negocjować. Zasoby finansowe nie są moją mocną stroną. Bezskutecznie. Płacę. Łóżko. Stolik. Siadam. Chce mi się wyć. Wyć na cały świat. Wyć na siebie. Na swoją głupotę. Wyć na tych ludzi. Cudem, ostatnim rzutem kostki – mam pokój. Mam miejsce. Kupiłem sobie. Czy cud zdarzy się ponownie? Internet nie działa. Ale warunki dobre. Czysto, ładnie, tylko zimno bardzo. Dzwonię do domu. Że mam nocleg. Na parafii? Nie. Nie na parafii. W gospodarstwie agroturystycznym. Zasypiam bez pamięci.


zdjęcia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.