Dzień 001 Nałęczów

– To cześć.
– Cześć.
Coś ściska mnie za gardło. Stoję w przedpokoju. Mam na sobie buty, spodnie, plecak. Krótki gest pożegnania. Przecież się nie zatrzymam. Nie zawrócę. Buty są czerwone. Plecak jest niebieski. Naciskam klamkę. Przechodzę przez drzwi. Idę po schodach. Stopień za stopniem. Ręka odruchowo łapie poręcz. Przechodzę przez drzwi klatki schodowej. Idę przez osiedle. Dopiero teraz czuję wagę plecaka. Pakowałem go wczoraj. Włożyłem wszystko, co potrzebne. Na koniec płatki owsiane i półtora litra wody mineralnej. Zastanawiam się, którędy iść. Spoglądam na mapę wyświetlaną przez komórkę. Dziwnie wskazuje. Pnę się do góry. Lublin położony jest na wzgórzach, jak zresztą cała Lubelszczyzna. Dochodzę do Lubartowskiej. Idę w dół. Mijam ludzi, samochody. Każdy czymś zajęty. Każdy zmierza w jakimś kierunku. Życie wrze jak gdyby nigdy nic. Jest piątek, dochodzi dziewiąta. Ten cholerny plecak uciska mnie z tyłu. Prawda jest taka, że nigdy nie szedłem z wypełnionym plecakiem. Trzy miesiące wcześniej poważnie uszkodziłem sobie kostkę, tak się chciałem przygotować. Ostatnie półtora miesiąca, może nieco dłużej, oszczędzałem się maksymalnie, żeby staw skokowy doszedł do jako takiej sprawności. Więc teraz idę w ciemno. Bez przygotowania. Bez testów, jakie powinienem zrobić. Przejść kilkadziesiąt kilometrów z pełnym plecakiem. Zobaczyć, jak to jest.
Boże, jak mnie uwiera. Skrzyżowanie. Trolejbusy czekają na światłach. Tylko dwa miasta w Polsce mają trolejbusy. Zielone. Ruszam. Nie dam rady. Przechodzę przez wysepkę, a potem na drugą stronę. Skręcam pod pobliski mur. Zdejmuję plecak. Po prostu mnie boli. Boli i już. Kręgosłup. Te dwanaście kilogramów. Na początku, jak wyszedłem z domu, nic nie czułem. Teraz, po około godzinie, nie mogę dalej z tym iść. Muszę choć trochę zmniejszyć ciężar. Odkręcam butelkę. Wylewam połowę wody. Zakręcam. Trawa jest zielona. Podnoszę plecak. Zakładam go. To wcale nie jest proste. Zapinam wszystkie pasy. Biorę kijki. Idę pod górę, w kierunku ratusza.
Stojące przed ratuszem tablice obrazują wydarzenia z historii. Unię dwóch dużych państw, Polski i Litwy. Powstanie Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Unię zawierano w Lublinie. Tablica jest czarna. Czcionka wyraźna. Jest pogodnie. Znajomy mężczyzna w ciemnym garniturze zmierza w stronę wejścia do ratusza. Poznaję go.
– Cześć – wyciągam rękę.
– Cześć – odpowiada i patrzy z lekkim zakłopotaniem. Jest elegancki, wyprasowany. Buty błyszczą.
– Nie poznajesz mnie? – pytam.
– No… nie – dodaje z pewnym zakłopotaniem.
– Jesteś Zdzisiek – uzupełniam nazwiskiem.
– No… nie. – Jego zakłopotanie staje się jeszcze większe, ale w tym momencie rozumiem cały komizm i niedorzeczność sytuacji oraz mojego pozdrowienia. – Ale znam Zdzisława. – Nieznajomy ratuje sytuację.
– A. No to pozdrów go. Przepraszam.
– Nic się nie stało – uśmiecha się rozluźniony.
Znów uścisk ręki. Obracam się w prawo. Idę deptakiem. Patrzę na te budynki i ludzi. Na jak długo was zostawię? Czy to istotne? Ból u dołu z prawej strony kręgosłupa staje się nie do zniesienia. Więc to tak? Więc to tak się skończy? Tutaj? Naprawdę? Siadam na ławce. Odpoczywam. Przeszedłem jakieś cztery, może pięć kilometrów. Wyjmuję tę butelkę. Nic z tego. Nie mogę iść bez wody. Ale nie mogę iść z wodą. Po prostu nie mogę. Dlaczego się nie przygotowałem? Dlaczego nie trenowałem? Dlaczego nie chodziłem z pełnym plecakiem? Dlaczego znalazłem się w tak głupiej sytuacji? Piję, ile mogę. Chłodna woda wpada do mojego gardła. Jacyś dwaj przebierańcy kwestują na chwalebny cel. Wnoszę o jego chwalebności z ich przebrań. Dobrze zrobione. Historyczne. Przechylam butelkę. Wylewam całą resztę wody do kratki ściekowej. Jeśli nie mogę iść, to po co mi woda? No po co? Przecież jeszcze nie zacząłem, a już klapa, porażka. Mnę plastik. Robię kilka kroków w kierunku kosza. Ponownie zakładam plecak. Idę przez Krakowskie Przedmieście. Gołębie kołują nad budynkiem poczty z lewej strony. Teraz Aleje Racławickie. Po prawej duży miejski park. Po lewej uniwersytet imienia Jana Pawła II, czyli popularny KUL. Nic z tego nie będzie. Znowu mnie boli kręgosłup. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego mnie to spotyka? Jak śmieszny jestem?
Boli mnie na odcinku kręgów krzyżowych. Rozpinam pas biodrowy. Całkiem. Łapię od spodu zwiniętą karimatę, która jest przymocowana do dna plecaka. W ten sposób jego ciężar rozkłada się pomiędzy moje barki a wyciągnięte dłonie, na których trzymam karimatę, a na niej plecak. Chce mi się wyć. Ale się zacinam. Zacinam się w uporze. To przekonanie, ten dotyk klęski. To doświadczenie przemożnej niemocy i niemożności obezwładnia mnie. Ale wciąż idę. Idę. Dokąd idę? Po co idę? Do Ciebie?
– Wierzysz we mnie?
– Wierzę. – Moja odpowiedź jest wyuczona. Poprawna. Właściwa. Bez cienia ognia i prawdy.
– Wierzysz we mnie?
– Wierzę – powtarzam po raz drugi. Bo co mam zrobić. Taka jest prawda. W tym bólu. W tej beznadziejnej i głupiej sytuacji, w tej walącej się na głowę porażce. Ta odpowiedź jest prawdziwa.
– Wierzysz we mnie?
Ile razy jeszcze padnie to pytanie? Czy to naprawdę jest pytanie? Czy ono naprawdę do mnie dociera?
– Wierzę. – Tym razem odpowiedź jest prawdziwa. Bo już nie ma w niej kalkulacji. Nie ma w niej powtarzania ani próby spełnienia oczekiwań na poprawną odpowiedź. Nie ma w niej już nic poza prawdą. Głupią. Prostą. Ale jednak prawdą.
– Dojdziesz.
Żarty. Jak to? Dojdę. Jestem osiem kilometrów od domu. Jak to – dojdę? Ale jak to – wierzę? Więc wierzę czy nie? Czy to tylko gra? Na wszelki wypadek. Więc mam się złapać tego „Dojdziesz”, czy mam kombinować, jak przez całe życie? Zostaję z tymi pytaniami i odpowiedziami. Idę przez półtorej godziny, niosąc plecak w ten dziwny sposób. Potem puszczam go, ale nie zapinam pasa biodrowego. Ramiona zaczynają mnie boleć. Tak się nie nosi plecaków turystycznych. Dojdę? Wierzę? Wierzę. Ale czy dojdę? Jak można dać takie zapewnienie w takiej sytuacji? Czy można je przyjąć? Co to właściwie wszystko znaczy i do czego to prowadzi?
Biedronka po lewej stronie to miejsce wytchnienia. Zdejmuję plecak i wkładam go do wózka. Kupuję kefir. Na zewnątrz, na przystanku, wyjmuję z plecaka sztućce z tworzywa sztucznego i płatki owsiane. Jem. To pierwszy przystanek. Chwila spokoju. Patrzę na swoje stopy. Wyjmuję komórkę i piszę krótkie zdanie na blogu. Może przeczytają. Może się niepokoją. Ponownie ruszam. Teraz zapinam pas biodrowy. Jakoś idzie wytrzymać, to znaczy na razie mnie nie boli.
Na drodze straszny ruch. Gdy rozmawiałem telefonicznie z siostrą przełożoną w Nałęczowie, mówiła z zaniepokojeniem o drodze, którą wybrałem. Może trzeba było naokoło. Ale tędy krócej. Trzydzieści kilometrów to dla mnie aż nadto. Szosa nie ma pobocza. Trzydzieści centymetrów od brzegu jezdni grunt opada ostro w dół, a wszystko porasta wysoka trawa. Z naprzeciwka jedzie TIR. Rozpędzony. Ogromny. Cały się chwieje. Schodzę w dół. Stopy zsuwają się po nierównościach. Plecak kołysze mi się na plecach. Szum. Minął mnie. Krok w górę. Idę dalej. Kolejne samochody. Kolejne uniki. Wreszcie miejscowość. Kilometr chodnika. Wszystko się powtarza. Wysiłek. Zejścia z szosy. Chodniki w miejscowościach. Tomaszowice. Rozglądam się. Skręcam w lewo. Idę w kierunku kościoła. Patrzę teraz na niego. Z prawej strony przygląda mi się kobieta.
– A pan to jakimś globtroterem jest? – ni to pyta, ni to stwierdza.
– Nie. Pielgrzymem – odpowiadam. Widzę niedowierzanie na jej twarzy. Coś próbuję tłumaczyć. – A widzi pani tę mozaikę na frontonie kościoła? – Mozaika przedstawia Chrystusa z rozłożonymi ramionami. – Wie pani, że kiedyś ją układałem? – Czuję się dumny.
Wchodzę do kościoła. Klękam na chwilę. Zanurzam się w ciszy. Nic nie mówię. Pewnie nie ma takiej potrzeby. Wstaję. Najgorzej jest wstać. Po krótkim zatrzymaniu albo po dłuższym odpoczynku. Wtedy jest najgorzej. Ciało natychmiast wysyła dziesiątki sygnałów bólu i dyskomfortu. Gdy się idzie, to pomimo zmęczenia wszystko osiąga jakąś równowagę. Ale przecież nie można ciągle iść.
Roboty drogowe. To znaczy jakaś poważna inwestycja obok drogi. Wszystko w kurzu. Każdy przejeżdżający samochód ciągnie za sobą małą chmurę rdzawego koloru. Idę przez tę pomarańczowo-brązową mgłę. Robotnicy ustawiają coś na stalowych rusztowaniach. Modernizacja kraju.
Tuż przed Nałęczowem robię trzeci przystanek. Wyciągam foliowy worek na śmieci. Będzie mi służył jako mata, wszędzie tam, gdzie będę siadać na trawie, na ziemi. Kładę się. Czuję, jak nogi mi odpoczywają. Szedłem stosunkowo ostrożnie, więc staw bardzo mi nie dokucza. Jestem jednak strasznie zmęczony. Nogi pulsują tym zmęczeniem. Zamykam oczy. Oddycham.
Gdy wstaję, znowu jest źle. Gorzej, niż gdy się kładłem na tej trawie. Idę przez ból. Widzę tabliczkę z napisem „Nałęczów”. Matko. Więc jednak. Więc jednak doszedłem. Ten pierwszy dzień. Boże, jak było ciężko. To ciągłe zatrzymywanie się, by przepuścić jakiś samochód. To kołysanie plecaka. Ale teraz go niosę i nic się nie dzieje. Nie mam w nim wody. Płatki prawie zjadłem. Jest lżejszy. Od czasu do czasu, na zmianę, to rozpinam, to zapinam pas biodrowy. Długa aleja. Ile ona ma? Kilometr, dwa? Ciągle idę. Bolą mnie stopy. Bolą mnie nogi. Bolą mnie plecy. Gdzie to właściwie jest? Nałęczów minąłem dawno temu, to jest znak drogowy informujący, że to Nałęczów. Skręcam w prawo, potem w lewo. Jest ta ulica. Teraz pod górę. Każdy krok to mały płomyk bólu. Boże, jak ciężko. Dlaczego pod górę? Idę krok za krokiem. Coraz wolniej. Coraz krótszymi krokami. Dochodzę ostatkiem sił do ogrodzenia. Naciskam dzwonek. Mówię do kratki. Słyszę buczenie. Otwieram furtkę. Wchodzę. Siostry witają mnie.
Siadam. Doszedłem. Co za błogosławieństwo, że można usiąść. Serdeczne przyjęcie. Uśmiechy. Rozmawiam z siostrą przełożoną. Tak. Znamy się. To dlatego właśnie tu przyszedłem. W ten swój pierwszy dzień. To mój pierwszy, jedyny umówiony i zaplanowany nocleg. Nie mam żadnego poza nim. Gdzie będę spał? Bóg pokaże. Poprowadzi. Pomoże. Jakoś to będzie. Musi jakoś być. W końcu Polska to chrześcijański, katolicki kraj. Idę do Jakuba Apostoła. Pójdę na parafię. Wszędzie są jakieś parafie. Będzie dobrze. Zasypiam. Bez snów. Bez pamięci. Zdrowym, leczniczym snem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.