O Bogu oraz koniecznej (?) ewolucji pojęć…

Jak mówić do ludzi…?

Motto: “Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze

Jak mówić do Izraelitów? Jest 500 rok przed narodzeniem Sokratesa w Atenach. Moje plemię składa się z dwunastu “rodów”. Ludzie, że szkoda gadać albo inaczej… jak to ludzie. Dzicy, zapalczywi. Musimy walczyć, i z innymi. Wierzą w trzy po trzy para po piętnaście. A to w złotego cielca, a to w wielkiego boga tutejszych, Baal ma na imię. Po jaką cholerę wierzyć w cudze bóstwa? Co z tego dobrego wyniknie?

Wierzą też w węża na drzewie. Boga, który zbawia z choroby. Którego spotkaliśmy w drodze przez pustynię. To znaczy w drodze… Wiadomo w tułaczce, przed założeniem naszej nowej ojczyzny.

Więc jak do nich mówić? Co robić, żeby ich nawrócić? Nawrócić do Boga, który jest prawdziwy. Trzeba mówić ich językiem. Językiem ich pojęć, uczuć, uczynków. Trzeba wypalić do żywego, rozlazłość i wielobóstwo. Trzeba zniszczyć człowieka wahającego się i stworzyć człowieka wiary, człowieka stałego, człowieka, który będzie POSŁUSZNY, Bogu i jedynej wierze, jaką mamy głosić.

ŚródMotto “Bogiem żarliwym i mściwym jest Pan. Mściwy jest Pan i pełen gniewu. Mści się Pan na swoich wrogach i wybucha gniewem na swoich nieprzyjaciół” (ks Nahuma 1,2)

I trzeba tak mówić, żeby nigdy nie powstały żadne wątpliwości, żeby żadne oko, żadne ucho, żadne serce nie pomyślało, nie zobaczyło, nie usłyszało szatańskich wątpliwości, że może być inaczej. Bo inaczej… zamęt i upadek. I wielobóstwo, i pomieszanie wśród ludzi i ostatecznie zło. Więc w usta Boga samego włożymy te słowa, bo od Niego pochodzą. Uczynimy tę naukę świętą, jedyną, niepodważalną. A kto by wątpił, tego zabiją, odłączą, tego my potępimy, tego nie zechce Bóg.

Po latach…

Czy może być inaczej?  To znaczy… czy naprawdę może być inaczej? No ja wiem, że widać te wszystkie rozmiękczania postaci i wymogów Pana Boga. Bo przecież jakieś drobne korekty brzmienia pisma świętego, bo – co najbardziej widoczne – gdzie wzrok nie obrócić, wszędzie “miłosierdzie“. Na ołtarzu, na ambonie, w gazecie, na ekranie, w powietrzu, w falach elektromagnetycznych, w lodówce – jak otworzyć – też miłosierdzie. Leży, czerwonymi literami napisane i gapi się na nas.

– Co tak oczy wytrzeszczasz – mówi. – Tak do ciebie mówię – dodaje, widząc nasze zakłopotanie.
– No bo… tyle teraz ciebie – odpowiadamy niezręcznie – dawniej tak nie było.
– Nie było, nie było – obrusza się miłosierdzie, obraża się, bierze się rękami pod boki i się odwraca.
Zamykamy lodówkę, nie wiedząc czy jawa czy sen.

Ale kapłan znów o miłosierdziu. Wiadomo – kapłan, to się zna. Teraz… Bóg jest głównie miłosierny. Jego sprawiedliwość i karanie stały się w przemowach kapłanów jakby passe. Nie, żeby zaprzeczać, jak początkowo z hierarchią w małżeństwie. Jakby co, to się przyzna, że owszem sprawiedliwy ALE. I to “ale” jest ważniejsze, niż to “owszem”. Więc Bóg łaskawie wybacza, bo jest miłosierny. Nie przychodzi to łatwo, bośmy uczyli, że to, co mówimy ostateczne i prawdziwe. Ale dalej jechać tym wehikułem groźby, kary i sprawiedliwości – ciężko. Może dosadniej – nie da się. Nastąpiła zmiana warunków, zmiana otoczenia…

Tata…

Najbardziej niedorzeczny byłby pomysł, że Bóg nie jest sędzią, wspaniałym brodatym mężczyzną unoszącym się w niebie nad nami, sądzącym nas z przestrzegania kodeksu religijnego, którego rozliczne przepisy są nam podawane do wiadomości przez jego przedstawicieli. Najbardziej nie do pomyślenia byłoby, że Bóg jest… ojcem. Kochającym ojcem.

– Tak, przecież zawsze o tym była mowa – zawoła, jak zawsze krytycznie i przyganą – wewnętrzny i zewnętrzny kapłan.
– Chrzań się – odpowie mu niechcący dziecko, które jest w każdym z nas i niewystarczająco się jeszcze “ucywilizowało”.

Bo to są sztuczki, kruczki. Cwaniaczki, botniaczki. Bo o WSZYSTKIM było, tylko, że z tego NIC nie wynika, jak była gdzieś tam mowa o wszystkim. Bo liczy się to, co jest. To o czym naprawdę myślimy. To, JAK myślimy i widzimy.

Więc czy to możliwe, że Bóg jest ojcem, który kocha. Ojciec, który kocha, skaże własne dziecko na śmierć na zawsze? Gdy nie odda mu czci? Serio? Gdy przekroczy “paragraf”? Gdy wreszcie popełni ZŁO, to skaże je na śmierć i wykona wyrok?

Przecież… nie oszukujmy się, Izraelici składali swemu Bogu ofiary z ludzi. Tylko cicho sza, o tym nie mówimy teraz. Teraz jest mądrość między-etapowa, jak zawsze ostateczna i jedynie słusznie niepodważalna.

Gdyby Bóg jednak był… tym, który kocha, zawsze, wszędzie, bezwarunkowo, tylko, do końca. Nie ma takiej w  ogóle siły, żeby mógł inaczej. To “inaczej” jest w ogóle nie do pomyślenia i mogło się zrodzić wyłącznie z konieczności. Z konieczności mówienia do ludzi w sposób, w sposób taki, żeby zrozumieli. Żeby dotarło. Językiem ich własnych pojęć i emocji.

Czy to wyklucza boski gniew? Nie. Ale nigdy przeciw nam. Ale przeciw innym? My się musimy czasem gniewać. Czy On musi? Nie wiemy. Czy zawsze byliśmy kochani? Czy jesteśmy? Czy nasi bliscy, kim by nie byli, świadczyli nam miłość? Czy nie tego spragnieni jesteśmy najbardziej? Najmocniej. “All you need is love!” – śpiewali The Beatles w pierwszej satelitarnej transmisji sygnału telewizyjnego na Ziemi.

Więc może prawda jest taka, że jest taki ktoś. Ktoś kto jest naprawdę, a nie na niby, nie w języku przekazu religijnego, teologicznego, filozoficznego, naszym rodzicem. Stworzył nas, ukształtował metodami o jakich wciąż nam się nie do końca śni, patrzy na nas w każdej sekundzie naszego życia z miłością i czeka na nas. Bo nas kocha. Bo to Tata. Kochający Tata. Realny.

I daje nam tę drogę wyjścia, ze strasznych manowców w jakie zabrnęliśmy, całym naszym postępowaniem. Bośmy dzieciaki nierozważne i ciągnie nas… do tego, co nie wolno. Taka prawda jest.

Będziesz kochał Pana Boga swego, z całego serca swego, ze wszystkich sił swoich, z całego umysłu swojego. Nie będziesz… – możesz! No nie rozkaz, tylko sposób wyjścia z ciemnej, beznadziejnej pustyni egzystencji, której materią jest pustka, ból, brak nadziei. Wyjście do Miłości, która Jest, która Czeka. Czeka by nas podnieść, poskładać. Jest trzyosobowym – tak uczy kościół – Fanclubem. Fanclubem Gośki, Jacka, Adama i Edyty, i… twoim.

Fanclubem, który ilekroć się cieszysz i uśmiechasz, odbija szampana i urządza oblewanie tego zdarzenia. Fanclubem, który kręci głową ilekroć ty swoją pochylasz, bo już dość, bo się nie da, bo świat albo ty sam… do dupy. – Co za baran – mówią do Siebie członkowie Fanclubu i kręcą głowami z niedowierzaniem. A potem znów impreza, bo ich bohater wiosłuje przez życie, zmaga się z przeszkodami, otwiera na jednych, daje radę innym, tym jeszcze zamotanym.

Wieczorem w Fanclubie panuje atmosfera mieszana. Dwie osoby przybijają piątkę: – Dobrze mu/jej dzisiaj poszło – mówią z radością. Trzecia pochyla się nad śpiącą głową człowieka. Bierze ją w objęcia albo na kolana i szeptem, w niesłyszącą świadomość składa słowa: Kocham cię, zawsze cię kochałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.